sobota, 11 lutego 2017

Matka przsadnego miłosierdzia

- Ale dlaczego uważasz, że ja to zrobię? Znowu? Kolejny raz swoim kosztem?- zapytałam, gdy uparł się, że mimo wszystkich swoich obiekcji na pewno pomogę, na pewno coś wymyślę.
- Bo Ty jesteś taką "matką miłosierdzia".

No i jak to zwykle u mnie bywa, pomyślałam. A skoro już pomyślałam, to myślałam, a następnie rozmyślałam, a potem to już nie mogłam tego zatrzymać... myślę więc do teraz.

Czy ja jestem chodzącym miłosierdziem co to każdemu potrzebującemu pomoże? Nie. Już nie.
Pomagać trzeba z głową.

Kiedyś, jako osoba wrażliwa, starałam się pomóc każdemu, kto o to poprosił i temu, kto nie poprosił, ale przecież widziałam, że jakoś mu mogę ułatwić coś, wesprzeć. Pożyczałam na wieczne oddanie, rozdawałam wszystkim swój czas. Wszystko do tego stopnia, że w końcu ludzie zaczęli wyrażać swoje pretensje, że jak to nie mam czasu/pieniędzy/czegoś-tam dla nich, skoro dałam innym?
To musiało tąpnąć.
Na dokładkę ja rzeczywiście czułam się winna odmawiając komukolwiek. W każdym kazaniu (czy to kościelnym, czy rodzinnym, czy skierowanym w ogóle nie do mnie) słyszałam, że należy dawać z siebie bezinteresownie. Dawałam- i czułam się winna, że za mało.
Powtórzę się: to musiało tąpnąć.

Światem wstrząsnąć nie tak łatwo, więc wstrząsnęło mną.

Są bowiem tacy ludzie i takie sytuacje, że zanim jeszcze się stanie, wiem do czego to zmierza. Staję więc przed wyborem- jakkolwiek to zabrzmi- zrobić dobrze sobie, czy komuś.
Jeśli chodzi tylko o wygodę, to mniejsza o wybór. Jeśli chodzi o poważniejsze sprawy, to wybór jest trudniejszy- chronić siebie, czy poświęcić coś cennego.
Najważniejsze jednak, by nie wahać się, gdy poświęcenie jest głupie- gdy masz poświęcić coś dla Ciebie ważnego zaledwie dla czyjejś wygody. Za każdym razem, gdy idziesz na ten głupi układ robisz krzywdę sobie i "obdarowanemu", któremu przekłamujesz obraz świata.

Nie była to sekunda zrozumienia. Stopniowo docierało do mnie, że moje zachowanie jest chorobliwe, nadal jednak nie wiedziałam jak zmienić cokolwiek, by nie uznano mnie za egoistkę.
Aż w końcu mnie olśniło.
A czemu nie? Dlaczego nie miałabym być egoistką? W tamtym czasie pojęcie "zdrowego egoizmu" nie było jeszcze rozpropagowane. Mogę śmiało powiedzieć, że dorastałam do jego zrozumienia i przyswojenia razem ze znaczną częścią społeczeństwa ;)
Stopniowo, przez lata uczyłam się odmawiać.

Oczywiście, granica jest cienka- łatwo ją przekroczyć i nagle jesteś już zwykłym egocentrykiem, egoistą i samolubem. Tylko wiecie co? Jak dla mnie, zdrowego egoistę od zwykłego... no, bez wyrażeń... odróżnia jedna zasadnicza sprawa: częstotliwość.
I jeszcze dobór spraw, w jakich pozwalamy sobie na egoizm.

Nie mam złudzeń, że to wiedza zdobyta, wypracowana i wystarczy. Widzę jasno, że rok temu byłam bardziej asertywna, niż dzisiaj, a jednak... no trudno. No to byłam, a dziś znów daję się robić w konia, czy raczej kobyłę orzącą na cudzym poletku. Natomiast za rok będę już pewnie znów w innym miejscu tej walki.

Nie jestem matką przesadnego miłosierdzia. Nie dzisiaj. Co nie znaczy, że nią nie bywam ;)

Tak to już bowiem jest z pracą nad sobą- wspinaczka po spirali- nie dość, że na szczyt idziesz stromą, ale okrężną drogą, że jak spojrzysz w dół, to widzisz wszystkie zdobyte poziomy, to jeszcze- co najgorsze- jedno potknięcie, chwila nieuwagi i jedziesz w dół jak na sankach. Pół biedy jak się zatrzymasz gdzieś w połowie. No i wznawiasz wspinaczkę, żeby jakoś wzrastać.

Wzrastajmy. A jak się cofniemy, to co? Przecież znamy już ścieżkę na górę.

2 komentarze:

Nie z każdym zdaniem się zgadzam, ale z każdym się liczę :)