poniedziałek, 17 lipca 2017

Zemsta przyrody na babie krzakołaźnej

Z przyrodą byłam za pan brat od zawsze. Widywano mnie jako bobasa grzebiącego w kałuży, czy śpiącego pod śliwą... Byłam dzieckiem obserwującym namiętnie wszystkie mrówki, motylki, robaczki i żaby- wszystko, co w przyrodzie tętni. Byłam nastolatką niemogącą znaleźć drogi do domu, bo zapatrzoną w zachód słońca, zasłuchaną w śpiew ptaków, uwielbiającą zapach deszczu.

I teraz też jestem babskiem krzakołaźnym ;)

Sobotni wieczór sam narzucał, by leźć przez trawska, patrzeć na księżyc, sprawdzać, czy szyszki spadły i ogólnie, czy da się przeleźć przez nieskoszoną, a bujną roślinność, w której jak ukucnąć, to się człowiek cały chowa...

Jak człowieka parę razy w życiu użądli coś niezidentyfikowanego zostawiając bolesne ślady albo rozgrzaną opuchliznę na długo, to robi się ostrożny... Repelenty, długie rękawy, wyczulenie na każde zaswędzenie, ukłucie, łaskotanie...
Cyk- i złapałam na własnym karku jakieś gzowate dziadostwo, z którym spotkanie oko w oko sprawiło, że serce przez moment przestało ze mną współpracować, a widzenie świata ograniczyło się do zagrożenia trzymanego mymi własnymi palcami.
Brrrr.

No, ale sukces obronny szybko daje poczucie, że w zasadzie, to nic strasznego- ja się obronię, nic mi nie będzie, luzik.
Brak repelentu to też nie problem, bo przecież ludzie przez wieki... ja cież pierniczę! No chyba mnie zaćmiło.

Po każdej takiej wycieczce na łono natury należy się dokładny przegląd i ocena strat w ludziach, ale wiadomo, że na to czas się znajduje na końcu- gdy już człowiek odhaczy wszystkie "ważniejsze" sprawy... Dlatego też nie wiem, czy odnalezione na mnie/we mnie stworzenie ma pochodzi z wieczoru przy ognisku, czy z popołudnia w krzakach porzeczek...

Dość, że grubo po północy trafiwszy wreszcie do wanny znalazłam na sobie... kleszcza.

Zawsze mówiłam, że kleszczy boję się strasznie, bo nigdy żadnego nie miałam... No, to teraz miałam i boję się panicznie.

Nigdy wcześniej nie widziałam takiego stworzenia z bliska, więc najpierw pomyślałam, że to jakiś przyschnięty kawałek roślinności- i dawaj zmywać dziada...
BŁĄD NR 1: NIE SMARUJ, NIE ZALEWAJ, NIE ZMYWAJ DZIADA, BO SIĘ DUSI I RZYGA... W CIEBIE!

Na moje nieudolne zabiegi stworzenie zareagowało przesympatycznie... machając mi odnóżami.
Zmiękłam. Jeszcze się dziwię, że nie zemdlałam, ale widać mój instynkt samozachowawczy odnotował, że jak się tym razem nie uratuję sama, to nikt mnie nie uratuje.

Pomyślałam, że jeśli faktycznie skubany dorwał mnie w okolicach ogniska, po którym opłukałam strategiczne rewiry i zadekowałam się pod śpiworem, to... jest ze mną od ponad doby. Znów zmiękłam, tyle, że tym razem przyłączyły się mdłości.
BŁĄD NR 2: NIE CZEKAJ Z USUNIĘCIEM BESTII- POTRZEBUJE KILKUNASTU GODZIN, ŻEBY CIĘ "NAWIERCIĆ", A POTEM CHLA TWOJĄ KREW W ZAMIAN ZOSTAWIAJĄC WIRUSY I BAKTERIE.
Niektóre źródła podają, że proces "nawiercania:" może trwać nawet dwie doby... Pocieszam się...

Nigdy w życiu nie miałam z tym bezpośredniej styczności, budzić rodziny nie miałam sumienia, bo wiedziałam, że za kilka godzin poranek, a dzwonić po pogotowie... no ej, bez przeginy. Żeby mi powiedzieli, że w aptece można zakupić taką specjalną pompkę? Tak, już pędzę po nocy...
BŁĄD NR 3: ZDECYDOWANA WIĘKSZOŚĆ LEKARZY ODRADZA POMPKĘ NA KLESZCZE, BO USUWANIE ICH TYM URZĄDZENIEM TRWA DŁUGO I WKURZA PAJĘCZAKA.
Jest kilka innych urządzeń, ale doczytałam, że najlepsza i najskuteczniejsza jest nadal staromodna pęseta...

Doczytałam, bo siedząc na brzegu wanny gorączkowo szukałam: zdjęć (czy to naprawdę to?), filmików (czy one muszą mieć tyle wstępów? pokażcie jak to zrobić i już) i opisów (ja to jednak najlepiej przyswajam instrukcję pisaną).
Odrzuciłam tylko opinię "doktora", który napisał, żeby kręcić, a jak głowa insekta się urwie, to nic, to tylko zdezynfekuj i zostaw w środku... A w życiu!
Zdecydowanie wiarygodniej zabrzmiała dla mnie wypowiedź, że trzeba pasożyta usunąć co do ostatniego, najmniejszego kawałka odnóży, a co dopiero, że ze łbem.
A więc, choć przeze mnie akurat niepopełniony:
BŁĄD NR 4: NIE KRĘĆ, NIE URYWAJ, NIE LEKCEWAŻ PRZECIWNIKA.

Pobiegłam po pęsetę do mamy, bo wiedziałam, gdzie leży, a własnej nie widziałam od dawna. Wróciłam z narzędziem na poligon, czyli do łazienki- ustawiłam się nad umywalką na wypadek, gdyby terrorysta próbował zbiec... przymierzyłam pęsetę... zamknęłam... pociągnęłam (prostopadle do skóry) i... wyślizgnął się. Mocne słowo z ust moich pomknęło przez noc...
Próba druga... to samo. A więc:
BŁĄD NR 5: NIE WIEM JAK, ALE WYJMIJ PASOŻYTA ZA PIERWSZYM RAZEM, BY NIE WIERZGAŁ I NIE RZYGAŁ WGŁĄB CIEBIE.

Roztrzęsiona, miękka, ze łzami w oczach przeklinałam i błogosławiłam zarazem fakt bycia samą w tej całej sytuacji. Nago, boso i nerwowo pobiegłam tym razem do siebie. Resztką nerwów skupiłam myśli i... oby moja pęseta była tam, gdzie podejrzewam. Oczywiście była- polecam szczerze odkładanie rzeczy na ich właściwe miejsce. W takich sytuacjach docenia się żmudny wysiłek...

Ostatnia próba (po kilku głębokich wdechach) poszła już według planu, choć była chwila grozy i zwątpienia albowiem złapany i pociągnięty prostopadle osobnik potrzebuje chwili, by się wysunąć ze skóry. W końcu jednak został przeze mnie rzucony na umywalkę i... obfotografowany, by rankiem ocenić spokojniej, czy wylazła ze mnie jego całość.

Gdy skubany zrobił kilka kroków naprzód, prawie bez zastanowienia i naprawdę- jak na mnie- szybko i zwinnie zdjęłam kapcia i jak mu... to bałam się, że umywalka tego nie przetrwa. Resztki- tak dla pewności spuściłam w umywalce pod wartkim strumieniem wody (przez myśl przeszedł mi wrzątek). Zabrakło tylko małego egzorcyzmu...

Chwilę mi zajęło ochłonięcie na tyle, by wyruszyć na nocne poszukiwania wody utlenionej, która okazała się przeterminowana i to dopiero sprawiło, że tama mi puściła. Atak paniki, jaki nastąpił w tym momencie był trochę już nie na miejscu, ale widać nie mogłam inaczej.
Pozbierałam się, polałam małą rankę, która do teraz wydaje mi się boląca i pomyślałam, że nic mnie nie obchodzi lekceważące wszystko podejście mojego lekarza- ja się przebadam na tę boreliozę i nie popełnię błędu nr 6...
BŁĄD NR 6: PO SPRAWIE, WIĘC ZAPOMINASZ.
NIE! Nie zapominasz- przez 30 dni patrzysz, czy Ci się rumień nie tworzy! A nie, że potem nie wiesz, czemu miałeś "takie czerwone", czemu Cię w kościach łupie, a na diagnozę "borelioza" możesz poczekać do emerytury...

Sprawdziłam sobie później, że "gościu malowany", który chciał mieszkać w moim... pępku... (i dobrze, że nie gorzej!) w istocie był "gościówą"...
A to...
...i tu zostawiam miejsce na stado epitetów.

Uff...
Nie będę ukrywała- wpis powstał, bym mogła poprzeżywać, ale morał jest ważny i dostępny każdemu:

Pęsetę miej pod ręką, jeśli się włóczysz po krzakach.
Pryskaj się repelentem i nagminnie oglądaj!

Udanych wakacji i niech Was wszelkie bestie omijają z daleka!!!


Ps.
Żadnych zdjęć stworzenia owego nie będzie- zbyt by to było drastyczne...