poniedziałek, 20 lutego 2017

dykteryjka z urzędu

O urzędnikach (pozdrowienia dla tych sympatycznych i pomocnych) to chyba każdy mógłby jakąś ciekawą anegdotkę opowiedzieć. Ja byłam przekonana, że już wszystko mnie w urzędach spotkało- od niekompetencji po zbytnie spoufalenie. Urzędnicy zrzędzący, kluczący, z syndromem boga, ale i radośni, dobrotliwi, czy po prostu kompetentni- myślałam, że znam już wszystkie typy z doświadczenia.
Dziś jednak wybrałam się do urzędu po wzór wniosku pewnego do wypełnienia (bo, niestety, słynny ePUAP- okazało się, nie na tym samym pułapie działa, co urzędy w naszym miasteczku...) i odkryłam, że jeszcze mnie coś w życiu może zaskoczyć.
To dobrze- zawsze twierdziłam, że zaskoczenie odmładza (stąd te wszystkie zdziwione twarze po dokonanym liftingu).

Wlazuję więc do odpowiedniego pokoju, a tam przy biurkach dwie panie- i zanim powiedziałam "dzień dobry" jedna z pań pyta mnie tyleż radosnym, co w zasadzie nieopisywalnym tonem: "ooo... światło jakieś jest?" Na to, to ja znam tylko jedną prawidłową odpowiedź: "yy... słucham?" (przysięgam, ton zalotny wyszedł mi zupełnie niechcący- to z tego szoku).
Pani swoje: "No światło, tak? elektryka?"
Jakoś tak zupełnie mimochodem odwróciłam się nieco, instynktownie zerkając na drzwi, czy tam aby na pewno jest klamka...
Pani raz jeszcze naparła wyjeżdżając zza biurka na swoim super-fotelu: "To pani nie od światła? Tak mi się coś kojarzy..." No dobra. Przynajmniej wiedziała, że jestem jednak kobietą, a nie np. panem Zdzisiem, co miał wymienić żarówkę...

Druga pani profesjonalnie podeszła już do tematu, poszukała mi żądany wniosek w sekundę i nawet się nieco zdziwiła, gdy powiedziałam, że wypełnię go jednak w domu...

sobota, 18 lutego 2017

Nocą ukryta

Kto rano wstaje, temu... itd.
A co z tymi, którzy nie śpią nocą?
Wszystko zależy, co w tym czasie porabiają ;)








Marzyciele i Ci, którzy za kimś tęsknią...




Martwiący się o przyszłość bliskich
i czuwający przy kimś...






Poszukujący sensu we własnych przemyśleniach...






Sięgający wzrokiem, myślą i odczuwaniem
dalej i dalej...


Rozumiem Was.
Jestem jedną z Was.
Noc mnie okrywa i... ukrywa.

sobota, 11 lutego 2017

Nigdy nie zrozumiem

Zdarzają się takie dni, że nagle spadasz w przepaść, choć przed chwilą byłaś na szczycie. Czasem istnieje ważny, straszny, smutny powód. Czasem powód jest niewidzialny- może odkryjesz go po czasie, może nigdy. Może takiego powodu w ogóle nie ma.
Może jest, ale ukrywasz go przed światem, przed sobą.

Nie chcesz opuszczać łóżka, to twoja bezpieczna twierdza, taka jakaś pozostałość z dzieciństwa. Zresztą, myśleć o tym też nie chcesz. A właściwie nie "nie chcesz", ale "nie chce ci się"- nie widzisz sensu, nie ma powodu robić czegokolwiek.
No, jeden powód jest- jeśli zostaniesz w łóżku, to w końcu ktoś zadzwoni, ktoś zapuka, ktoś zapyta. Masz niejasne przeczucie, że nie- a jeśli nawet, to szybko się zniechęci- ale chyba tego właśnie najbardziej nie chcesz: przekonać się ostatecznie, że nikogo nie obchodzisz.

Wstajesz więc i starasz się najbardziej konieczne sprawy załatwić tak, jak należy. Zamknięta we wnętrzu swojego umysłu masz wrażenie, że jesteś małym wątłym giermkiem w wielkiej zbroi rycerza i nie możesz dosięgnąć otworu w przyłbicy, by choćby spojrzeć na świat jakoś wyraźniej. Czujesz się, jesteś, złotym jabłkiem, które nadal dobrze wygląda, choć w środku obumiera.
Tak można całymi latami- autopilot i zawieszenie, gdy już nikt nie patrzy.

Bywa też tak, że nie ukrywasz swojej pustki, która z wolna podchodzi stęchlizną, bagnem.

Co "normalni" ludzie robią, gdy im źle? Chowają się przed upałem w niosącym ukojenie chłodnym cieniu przyjaciół. A może ogrzewają się w promieniach ich zrozumienia? Szczegóły, szczegóły cię męczą. Tyle myśli trzeba koniecznie pomyśleć, po co dokładać do nich jakieś zbędne. Męczące to i niepotrzebne.

A więc przyjaciele. Dobrze się składa, od dawna obiecujesz spotkanie. Trzeba tylko wyjść z domu. Zwlekasz, wahasz się- wystarczy zadzwonić i mogłabyś zostać, położyć się z powrotem.
Ostatecznie wychodzisz. Chłodny wiatr, promienie słońca- może nie będzie tak źle.
Most... most... ludzie czasem skaczą z mostów. Nie takich, oczywiście, ale są inne...

A może olać ludzi? Z ludźmi trzeba rozmawiać- a mogłabyś pójść do lasu, pomilczeć, nikomu się nie tłumaczyć, wyłączyć telefon... zaginąć. Ludzie w lesie czasami giną... spadają z jakiejś skarpy...

Ostatecznie, rozdarta wewnętrznie, docierasz jednak do celu. Wkraczasz między ludzi z uśmiechem, przecież tego właśnie od Ciebie oczekują. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiasz sobie, że nie po to tu przyszłaś. Nie, by znów nosić maskę. Potrzebujesz wsparcia, a przyjaciele na pewno Ci je dadzą. Nie umiesz, nie możesz poprosić, ale oni dobrze Cię znają...
Jeśli zapytają, co powiesz? Coś... nie wiesz... nic oczywistego, nie chcesz ich przecież przestraszyć.

Po pierwszym: "Co jest z Tobą?" odpowiadasz odruchowo, że nic, że w porządku. Uwierzył? Może po prostu przyjął Twoją konwencję rozmowy.
Po drugim: "Co Ci jest?" zbierasz się na odwagę i wyznajesz: "Bardzo się martwię". Pytający zmarszczył czoło, może chciał o coś zapytać, ale zakrzyczeli go inni, bo trzeba coś zjeść, wygadać się, opowiedzieć o swoich pomysłach i planach. Nie jesteś tą osobą, dla której się wszyscy zebrali- wiesz to, ale nagle odkrywasz, że jesteś tą osobą, od której się oczekuje związania towarzystwa, bycia tak zwaną "duszą".
Nie wywiązujesz się z tego "obowiązku", więc jednak co rusz ktoś dostrzega, że coś jest z Tobą "nie halo". Jak bardzo, tego nikt nie wie.
Gdy w końcu w czyimś głosie pojawia się irytacja, odpowiadasz agresją- miało nie być straszenia, ale będzie, mówi się trudno. Mówisz coś o natrętnej myśli, że powinnaś coś z sobą zrobić, wspominasz o nacięciach, wyznając z wielkim trudem, co Ci naprawdę chodzi czasami po głowie.
Pada odpowiedź osoby, dla której się wszyscy zebrali, że ona to dopiero ma problemy. Mówi o tym z uśmiechem, order. A ty żałujesz, że w ogóle jesteś w tym miejscu, w tym czasie.

Po którymś tam stwierdzeniu, że "jesteś dziś jakaś dziwna", nagle załapujesz- tak jakby to była matura odpowiadasz w końcu właściwie, pod klucz: "jestem po prostu zmęczona". Ktoś odpowiada: "no właśnie", ktoś inny: "od razu wiedziałam". Gówno wie, ale co jej zrobisz. Wszyscy zadowoleni. Nawet nie zauważyli, że wcześniej mówiłaś, że to nie zmęczenie.



Usłyszałam dziś wiele razy od kogoś, kto uważa, że zna mnie najlepiej, bo najdłużej- takie słowa "nie rozumiesz, bo nie masz dzieci".
No nie mam. Bardzo możliwe, naprawdę bardzo- okazuje się- jest to możliwe, że nigdy ich mieć nie będę.
Pewnie dlatego uważam, że dzieci potrzebują troski- bo ich nie mam.
Pewnie dlatego twierdzę, że ich posiadanie, to odpowiedzialna decyzja- bo ich nie mam.
Pewnie dlatego wciąż się jakimiś zajmuję- bo swoich nie mam.

Ale nie mów mi, że nie rozumiem, bo nie mam dzieci, Twojej nieprzepartej ochoty, by wejść do jakiegoś sklepu.
Owszem, rozumiem.
Nie znasz mnie, bo mnie nie słuchasz. Nie wiesz, jak bardzo czasem potrzebuję kilku chwil wśród zwyczajnych ludzi, by poczuć się częścią tej normalności.

Masz rację, że nie rozumiem. Naprawdę wielu spraw. Mylisz się co do powodów.

Poza tym... wielokrotnie... rozumiem, ale Ty już tego nie słyszysz, pobiegłaś już swoimi słowami w zupełnie innym kierunku, myślami nie byłaś przy mnie nawet przez chwilę.
Nie usłyszałaś wypowiedzianego dziś na głos, z heroicznym śmiesznym wysiłkiem, wołania o pomoc.

Zapewne...

Nie rozumiesz, bo Ty masz dzieci.

Matka przsadnego miłosierdzia

- Ale dlaczego uważasz, że ja to zrobię? Znowu? Kolejny raz swoim kosztem?- zapytałam, gdy uparł się, że mimo wszystkich swoich obiekcji na pewno pomogę, na pewno coś wymyślę.
- Bo Ty jesteś taką "matką miłosierdzia".

No i jak to zwykle u mnie bywa, pomyślałam. A skoro już pomyślałam, to myślałam, a następnie rozmyślałam, a potem to już nie mogłam tego zatrzymać... myślę więc do teraz.

Czy ja jestem chodzącym miłosierdziem co to każdemu potrzebującemu pomoże? Nie. Już nie.
Pomagać trzeba z głową.

Kiedyś, jako osoba wrażliwa, starałam się pomóc każdemu, kto o to poprosił i temu, kto nie poprosił, ale przecież widziałam, że jakoś mu mogę ułatwić coś, wesprzeć. Pożyczałam na wieczne oddanie, rozdawałam wszystkim swój czas. Wszystko do tego stopnia, że w końcu ludzie zaczęli wyrażać swoje pretensje, że jak to nie mam czasu/pieniędzy/czegoś-tam dla nich, skoro dałam innym?
To musiało tąpnąć.
Na dokładkę ja rzeczywiście czułam się winna odmawiając komukolwiek. W każdym kazaniu (czy to kościelnym, czy rodzinnym, czy skierowanym w ogóle nie do mnie) słyszałam, że należy dawać z siebie bezinteresownie. Dawałam- i czułam się winna, że za mało.
Powtórzę się: to musiało tąpnąć.

Światem wstrząsnąć nie tak łatwo, więc wstrząsnęło mną.

Są bowiem tacy ludzie i takie sytuacje, że zanim jeszcze się stanie, wiem do czego to zmierza. Staję więc przed wyborem- jakkolwiek to zabrzmi- zrobić dobrze sobie, czy komuś.
Jeśli chodzi tylko o wygodę, to mniejsza o wybór. Jeśli chodzi o poważniejsze sprawy, to wybór jest trudniejszy- chronić siebie, czy poświęcić coś cennego.
Najważniejsze jednak, by nie wahać się, gdy poświęcenie jest głupie- gdy masz poświęcić coś dla Ciebie ważnego zaledwie dla czyjejś wygody. Za każdym razem, gdy idziesz na ten głupi układ robisz krzywdę sobie i "obdarowanemu", któremu przekłamujesz obraz świata.

Nie była to sekunda zrozumienia. Stopniowo docierało do mnie, że moje zachowanie jest chorobliwe, nadal jednak nie wiedziałam jak zmienić cokolwiek, by nie uznano mnie za egoistkę.
Aż w końcu mnie olśniło.
A czemu nie? Dlaczego nie miałabym być egoistką? W tamtym czasie pojęcie "zdrowego egoizmu" nie było jeszcze rozpropagowane. Mogę śmiało powiedzieć, że dorastałam do jego zrozumienia i przyswojenia razem ze znaczną częścią społeczeństwa ;)
Stopniowo, przez lata uczyłam się odmawiać.

Oczywiście, granica jest cienka- łatwo ją przekroczyć i nagle jesteś już zwykłym egocentrykiem, egoistą i samolubem. Tylko wiecie co? Jak dla mnie, zdrowego egoistę od zwykłego... no, bez wyrażeń... odróżnia jedna zasadnicza sprawa: częstotliwość.
I jeszcze dobór spraw, w jakich pozwalamy sobie na egoizm.

Nie mam złudzeń, że to wiedza zdobyta, wypracowana i wystarczy. Widzę jasno, że rok temu byłam bardziej asertywna, niż dzisiaj, a jednak... no trudno. No to byłam, a dziś znów daję się robić w konia, czy raczej kobyłę orzącą na cudzym poletku. Natomiast za rok będę już pewnie znów w innym miejscu tej walki.

Nie jestem matką przesadnego miłosierdzia. Nie dzisiaj. Co nie znaczy, że nią nie bywam ;)

Tak to już bowiem jest z pracą nad sobą- wspinaczka po spirali- nie dość, że na szczyt idziesz stromą, ale okrężną drogą, że jak spojrzysz w dół, to widzisz wszystkie zdobyte poziomy, to jeszcze- co najgorsze- jedno potknięcie, chwila nieuwagi i jedziesz w dół jak na sankach. Pół biedy jak się zatrzymasz gdzieś w połowie. No i wznawiasz wspinaczkę, żeby jakoś wzrastać.

Wzrastajmy. A jak się cofniemy, to co? Przecież znamy już ścieżkę na górę.

niedziela, 5 lutego 2017

Wiara, nadzieja i biznes

Trudno zdziałać cokolwiek, gdy nikt w Ciebie nie wierzy. Taka jest prawda, a regułę potwierdzają tylko wyjątki, które całe swoje życie zmieniły pomimo wszystko i wszystkim na przekór.
Trudno w siebie uwierzyć, jeśli nie wyniosło się z samego dzieciństwa i dorastania przekonania, że jest się w zasadzie herosem, który bogiem nie jest i bez wysiłku nie zdobędzie szczytu, ale jak już się wysili, to w ogóle całą tę górę może kopnąć na inny kontynent.
Każdy powinien takie przekonanie dostać w wyprawce na dorosłe życie, ale nie każdy dostaje. Czasem uwierzyć w siebie można dopiero w wyniku ciężkiej i... zespołowej- pracy.
Tak, ja sama często powtarzam, że nikt w Ciebie nie uwierzy, jeśli sam w siebie nie wierzysz, ale prawda jest taka, że jako istoty stadne przeglądamy się nieustannie w oczach osób znajdujących się na naszej orbicie, szczególnie tych (oby szczególnie tych), do których mamy zaufanie i darzymy je szacunkiem.

Nie, żebym teraz stanęła przed lustrem i powiedziała na głos z przekonaniem: "uda mi się!" ale znam siebie doskonale i wiem, że dość pewne stwierdzenie: "może mi się udać", to już jest naprawdę duży krok naprzód. A więc skoro może... to sprawdźmy czy się uda ;)

Jakoś prawda o moim życiu zawodowym pokazuje, że przez chwilę, to ja się mogę odnaleźć niemal wszędzie, ale na dłuższą metę, to jednak duszę się wśród cudzych strategii. Może to czas, by samemu sobie zostać szefem? Nie łudzę się- przede mną czasy chude w kasę, bo trzeba będzie szukać opcji, zdobywać klientów, a jak już się jakiś grosz trafi, to inwestować i myśleć, myśleć... ale prawda jest też taka, że po co kasa temu, co i tak nie będzie miał czasu jej wydawać? :P To się nazywa plan :)))

Nie o moich kombinacjach chciałam jednak napisać, ale o tym, że są ludzie, którzy bezinteresownie ładują we mnie pozytywną energię. No, wielu ich nie ma, ale chwała i tym, którzy nie dobijają sugerując, że na pewno mi się nie uda ;)
Ci, którzy we mnie wierzą to bezcenny skarb- prawdziwy kapitał, choć też źródło stresu, bo mają nadzieję, że się uda, bo oczekują mojego sukcesu.

Tym bardziej ukłon- po raz kolejny na tym blogu- dla Kogoś, kto nie czeka, aż się potknę, ale przygląda mi się, by w razie czego pokazać jak wstać. A jeśli się nie uda, to On nie powie, że mogłam zrobić coś lepiej- jak go znam, to powie, że następnym razem już będę wiedziała co zmienić :)
Tak ma i ja tak mam z nim. Fajnie, co nie? ;)))

Znów się zmieniam. Ustawicznie się zmieniam. Nie umiem być tą samą osobą przez dłuższy czas. Potrzebuję zmian, a skoro nie zmienia się moje życie osobiste, to niech się zmienia zawodowe.
Jeśli polegnę, to nie bez walki :)

Wiele już w moim życiu było zrywów, które później odpuszczałam sobie z różnych powodów i... bez powodów. No i co z tego? Kto powiedział, że tak musi być tym razem? Może teraz właśnie to się we mnie zmieniło? A jeśli nie, jeśli to znów tylko na jakiś czas, to dlaczego nie?

Każda przygoda kiedyś się kończy, a kolejna z moich przygód zaraz ma się zacząć...