wtorek, 20 lutego 2018

Jestem tu

Obudziła mnie... czułość. Nie ze snu... to znaczy... tak, ze snu, ale nie ze spania.
Usilnie próbowałam zasnąć. Nie udawało się od dłuższej chwili. Było coraz gorzej, bo tęsknota telepała mną jak grypa. Nic nowego- bolało jak zawsze. To uczucie już dawno stępiało. Nie było już jak uderzenie młota w serce. Raczej jakby młot Tora leżał mi na piersi i nie pozwalał sercu się rozprężyć.

Zaciskałam zęby, by nie jęczeć, nie wyć. Usłyszą- co wtedy? Otoczyłam się ramionami, zwinęłam w kłębek i czekałam. Przejdzie. Wygłuszy się. Pozwoli zasnąć. Tylko się skup.

Nie robiłam tego od dawna... Kiedyś to było prostsze. Ledwie kilka dobrych wspomnień nie pozostawiało wielkiego wyboru. Potem, po pierwszym kataklizmie już nie było tak łatwo. Dobre wspomnienia nie zawsze przynosiły ulgę- częściej ból. Strata. Zanim nauczyłam się je odróżniać bywało bardzo źle. W końcu jednak wiedziałam, które przywołać, na czym się skupić, co sobie powiedzieć, żeby uspokoić oddech, otępić się, w końcu zasnąć snem nie przynoszącym odpoczynku, ale pozwalającym przetrwać noc.

Spróbowałam, ale coś poszło nie tak. Mimowolnie pomyślałam o... i puściły tak usilnie wstrzymywane łzy. Nie, nie może tak być! Szybko! Inne szczęśliwe wspomnienie. Silne ramiona otaczające mnie w półmroku, migocząca świeca. Tylko nie myśl, czyje to... bęc. Tym razem uderzenie było mocne- zdziwiłam się, że nie usłyszałam trzasku kości. To jest tylko w Twojej głowie! Kieruj tym. Nie mam siły... Nagle uświadomiłam sobie, że ręka na moim ramieniu, dłoń, która głaszcze mnie w prostym geście- mimo, że należy do tego samego wyobrażenia- nie jest jego dłonią. To nie tak. Zdziwienie nie pozwoliło mi na analizę moich własnych doznań. Moje ciało nie drgnęło, nie zmieniło pozycji, nie przestało chronić się instynktownie zwijając się w kłębek, ale ja gdzieś w tym ciele... po prostu osłupiałam. Jak.. jak to?

I nagle zrozumiałam. Jeden oddech. Spokojny i słyszalny. Pełen cykl: wdech- wydech. To... ja. To ja. To ja obejmuję siebie. Nieśmiało, na tyle, bym przestała czuć się tak przeraźliwie sama. Jak to możliwe, że ta... wizja?... jest tak realna? Kolejny oddech. Nic. Jestem sama. Sama- nie sama. Sama ze sobą.

Myślę. Zmęczenie? Rozpacz? Co było katalizatorem? Jak to możliwe, że sięgnęłam tak głęboko??? Niezamierzona, nieprzywołana wizualizacja. Zdarzało mi się zobaczyć straszne rzeczy. Możliwości, których należy uniknąć, by przetrwać.
Czy mój instynkt samozachowawczy uznał, że jestem w niebezpieczeństwie? Że tym niebezpieczeństwem jestem dla siebie ja sama? i że ja sama muszę siebie ratować?

A jednak... Teraz t o jest moje najczystsze, najszczęśliwsze wspomnienie. Świadomość. Jestem tu.

niedziela, 11 lutego 2018

Sztuka niedokonanych wyborów

Zastanawiam się często- tak, jak pewnie wiele osób- "co by było, gdyby". Zawsze tak robiłam- od najwcześniejszych lat i bywały takie czasy, kiedy to pytanie definiowało moje postępowanie. To- i pokrewne mu "co będzie, jeśli".

"Co będzie, jeśli" jest bardzo dobrym początkiem dla myśli, które przewidują skutki, podpowiadają konsekwencje, pozwalają podejmować świadome wybory.
Co się zdarzy, jeśli dotknę gorącego piekarnika? Mądrzy rodzice uczą swoje dzieci zadawać sobie podobne pytania.
Mnie również tego uczono i do dziś bardzo mi się to w życiu przydaje. Trzeba jednak wiedzieć, kiedy przestać i pozwolić się sobie sparzyć, by wyciągać własne wnioski. Tego mi zabrakło. Nauczono mnie bać się następstw moich decyzji, a potem już sama wykształciłam w sobie lęk przed utratą możliwości. Bo decyzję możesz podejmować długo, ale gdy już ją podejmiesz, możliwości znikają- pozostają konsekwencje.

Sztuka, to- poza pięknem wyrażania siebie- również rzecz zupełnie intuicyjna i niezrozumiała, często nawet dla autora. Tak rozumiem ten termin i dlatego oddaje on lata moich lęków i ucieczek. Ucieczek przed życiem.

Czytałam i słuchałam mądrych ludzi mówiących "do odważnych świat należy" i podobne temu frazesy. A jednak Ci, którzy mieli dla mnie największe znaczenie, mówili: a co, jeśli Ci się nie uda? zamiast: spróbuj, a jeśli się nie uda, to pomożemy. Albo: ja się nie zgadzam, dla mnie to niewygodne! zamiast: idź swoją drogą, jestem tu, by Cię wspierać.
A ja ich słuchałam.

Dlatego zatrzymałam się w miejscu.

Ze strachu.
By zatrzymać wybór.
By nie zawieść ludzi wokół mnie.

Pamiętam taką scenę z dzieciństwa: Rodzice postanowili wymienić w kuchni kuchenkę, zlikwidować płytki. Zarówno na kuchence, jak i na płytkach widniała kalkomania w gwiazdorki, którą o wiele wcześniej mama pozwoliła nam ponaklejać, gdzie się nam podobało- zapewne z przeświadczeniem, że długo tam nie powisi... Dla dziecka jednak czas płynie zupełnie inaczej... Miałam wtedy jakieś 3-4 lata i do dziś pamiętam swoją rozpacz. Byłam tak wstrząśnięta, że wspomnienie wryło mi się w pamięć. Pewnie w dużej mierze żal mi było po prostu naklejek- to były inne czasy, kalkomania była już dostępna, ale mało kto sobie na nią pozwalał, bo po prostu była to rzecz zbędna. Moja mama wiedziała jednak, że dzieci powinny się bawić... Było mi więc żal, ale o wiele mocniej zapamiętałam strach. Strach, który towarzyszył mi później w wielu chwilach życia- strach, że coś się zmieni. I zmieniało się... Czasem na dobre- budząc moje niezmierne zdziwienie, czasem... nie. Logika wskazywała, że dobrych zmian nie trzeba się bać, ale do dziś nie lubię niespodzianek...

Kwestia zatrzymania wyboru, to już tak zwany "wyższy level" strachu. Jeśli podejmę decyzję, działanie, to będę musiała ponieść jej, choćby i dobre, konsekwencje. Mówiono mi we wszystkich szkołach, że mogę zostać każdym. Pewnie mogłam, ale nie da się być "każdym". Czasy, gdy dokonywałam życiowych wyborów, to był moment, gdy w naszym kraju dopiero budziły się świadome rodzicielstwo i pedagogika partnerstwa- stare nawyki manipulowania wychowankiem i nowe idee wychowywania do wolności osobistej mieszały się i powstawał z tego bynajmniej nie pożywny bigos. Tu też trzeba było zdecydować- któremu nurtowi zawierzyć. A ja ani nie umiałam być wolna, ani poddać się systemowi. Miotałam się.
Nie decydując, mogłam zatrzymać się na momencie, gdy byłam szczęśliwa wśród przyjaciół, ale to było bardzo złudne, bo choć ja się zatrzymałam, oni poszli dalej. Lgnęłam więc do tych, którzy dalej nie szli, a to był duży krok w niewłaściwą stronę...

Trzeci argument- nie decyduj, by nikogo nie zawieść- ma dwa równie bolesne oblicza.
Jeśli zdecydujesz się pójść za marzeniami, każdy będzie mógł ocenić, czy był to dobry wybór. Każdy będzie widział o czym marzyłeś i będzie mógł to wyśmiać. Nawet, jeśli to szczytne marzenia, to klęska jest przecież... nieuchronna... To przekonanie, wpajane mi przez wiele lat zostało naruszone przez mądrych nauczycieli, nigdy jednak nie zostało złamane. Sama więc musiałam się bronić- a obrona najbardziej intuicyjna, to ucieczka.
Drugie oblicze jest znacznie bardziej krzykliwe- to właśnie przed krzykiem otoczenia, choćby szeptanym, broniłam się zaniechaniem. Przed oskarżeniem o egoizm i nieczułość. Przed wysyczanym stwierdzeniem, że nie obchodzi mnie nikt prócz mnie samej. Prawda była inna. Obchodzili mnie wszyscy. Wszyscy tak jak ja sama, czyli o wiele bardziej, niż ja sama. Miałam być pokorna i usłużna- do tego mnie stworzono i tego ode mnie oczekiwano.

Dziś o wiele bardziej cenię siebie i to siebie przede wszystkim pytam o radę w każdej sprawie, i to sobą opiekuję się w pierwszej kolejności- to znaczy, znacznie częściej tak właśnie jest.
Wiem, że do końca życia będę się zmagać z piętnem nieudanego egzemplarza- ani to dobre wsparcie, ani istota samodzielna.
Wspomnienia wyborów, które mogły zdefiniować moje życie, albo moją osobowość, prześladują mnie nie tylko w snach, ale przede wszystkim w codzienności. Mogłam być żoną i być może matką. Mogłam być gdzie indziej, mogłam być kimś innym, ale zabrakło jednej decyzji... Jednej decyzji tu, jednej gdzie indziej...

Jestem więc, gdzie jestem. Jestem tym, kim jestem.
Nadal jednak uparcie twierdzę, że jestem sobą i że o siebie warto walczyć każdego dnia. A że później, niż inni... a że inaczej... że wolniej...

Śniło mi się dziś, że nie żyłam, przebywałam wśród umarłych, ale nie wiedziałam, że jestem jedną z nich. Zrozumiałam to dopiero długo po przebudzeniu.

To nadal jest moja decyzja- żyć, czy nie żyć.

Cokolwiek się nie zdarzy, to nadal ja.
Jestemja.







niedziela, 4 lutego 2018

Ile codzienności zabiera... codzienność

Wolna sobota. Zupełnie wolna. W dodatku darowana znienacka- miało być kilka godzin w pracy, a nie ma. Co zrobić z tak pięknym dniem?
Wycieczka? O tak, wycieczka! Toruń, Poznań, Gdańsk? O tak, od roku nie widziałam morza, na Wisłę nawet ostatnio udało mi się zerknąć, ale taki spacer po bulwarach... ach!
A może od dawna czekająca książka? Tak lubię przeczytać coś od deski do deski- od rana do... rana najczęściej ;) A przecież przy łóżku czeka kilka odłożonych do przeczytania pozycji, a od dawna już tylko zawodowe podręczniki i poradniki udaje się przejrzeć, a i to na raty...
Wyśniona poprzedniej nocy rzeźba? O tak, wszystkie materiały powinny się znaleźć gdzieś w piwnicy, na strychu, w garażu i pod łóżkiem... To pewnie będzie kilka godzin... ale to przecież niespodziewanie wolny dzień, a nie pozwoliłam sobie na taką wolność od... oj, lepiej nie wspominać.
A może po prostu kino, spacer...
Można by... Chciałoby się...
Yhym, jasne.

Budzi się człowiek i pierwsze, co widzi, to sterta ubrań z ostatniego prania czekająca na poskładanie. Aha, to przypomina, że i dzisiaj pranie przydałoby się zrobić. Ciemne? Jasne? Ciemne tym razem. Zbierasz stosik i chwilę mocujesz się z drzwiczkami pralki- no tak, mechanik obiecał zamówić do nich uchwyt, a na razie dał drucik do podhaczania- rozwiązanie doraźne. Po drodze do łazienki zaglądam do kuchni- naczynia w zlewie piętrzą się pod sufit. OK, to już wiadomo, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym porankiem... Zmywanie, pranie, jakiś obiad, jakieś ciasto. Sprzątanie, znowu zmywanie. I jeszcze jeden i jeszcze raz ;) Jest nas w domu siedmioro- jest po kim zmywać i sprzątać.
A więc wolna sobota...
Właśnie dziś siostrzenica chce tylko z ciocią się bawić, akurat dziś każdy ma ważne zajęcia, akurat dziś przyda im się trochę wsparcia w sprawach... hm... mało ważnych?
Powiedzmy sobie szczerze- sprawy to bardzo ważne, tylko syzyfowe i cóż poradzić? Wolę nie wiedzieć ile statystycznie tracimy życia na codzienne obowiązki... w moim przypadku to i tak sporo mniej, niż powinnam, ale i tak, gdy w końcu  powiedziałam sobie i obolałym stopom i plecom dość, okazało się, że w zasadzie powinnam się wybierać do łóżka, a wokół mojego biurka nadal piętrzą się nieuporządkowane dokumenty i tematy zawodowe.

Oj, wygram kiedyś w totka, zatrudnię pomoc domową i będę nakręcać gospodarkę :P

Wolna sobota... wolne żarty ;)