niedziela, 11 lutego 2018

Sztuka niedokonanych wyborów

Zastanawiam się często- tak, jak pewnie wiele osób- "co by było, gdyby". Zawsze tak robiłam- od najwcześniejszych lat i bywały takie czasy, kiedy to pytanie definiowało moje postępowanie. To- i pokrewne mu "co będzie, jeśli".

"Co będzie, jeśli" jest bardzo dobrym początkiem dla myśli, które przewidują skutki, podpowiadają konsekwencje, pozwalają podejmować świadome wybory.
Co się zdarzy, jeśli dotknę gorącego piekarnika? Mądrzy rodzice uczą swoje dzieci zadawać sobie podobne pytania.
Mnie również tego uczono i do dziś bardzo mi się to w życiu przydaje. Trzeba jednak wiedzieć, kiedy przestać i pozwolić się sobie sparzyć, by wyciągać własne wnioski. Tego mi zabrakło. Nauczono mnie bać się następstw moich decyzji, a potem już sama wykształciłam w sobie lęk przed utratą możliwości. Bo decyzję możesz podejmować długo, ale gdy już ją podejmiesz, możliwości znikają- pozostają konsekwencje.

Sztuka, to- poza pięknem wyrażania siebie- również rzecz zupełnie intuicyjna i niezrozumiała, często nawet dla autora. Tak rozumiem ten termin i dlatego oddaje on lata moich lęków i ucieczek. Ucieczek przed życiem.

Czytałam i słuchałam mądrych ludzi mówiących "do odważnych świat należy" i podobne temu frazesy. A jednak Ci, którzy mieli dla mnie największe znaczenie, mówili: a co, jeśli Ci się nie uda? zamiast: spróbuj, a jeśli się nie uda, to pomożemy. Albo: ja się nie zgadzam, dla mnie to niewygodne! zamiast: idź swoją drogą, jestem tu, by Cię wspierać.
A ja ich słuchałam.

Dlatego zatrzymałam się w miejscu.

Ze strachu.
By zatrzymać wybór.
By nie zawieść ludzi wokół mnie.

Pamiętam taką scenę z dzieciństwa: Rodzice postanowili wymienić w kuchni kuchenkę, zlikwidować płytki. Zarówno na kuchence, jak i na płytkach widniała kalkomania w gwiazdorki, którą o wiele wcześniej mama pozwoliła nam ponaklejać, gdzie się nam podobało- zapewne z przeświadczeniem, że długo tam nie powisi... Dla dziecka jednak czas płynie zupełnie inaczej... Miałam wtedy jakieś 3-4 lata i do dziś pamiętam swoją rozpacz. Byłam tak wstrząśnięta, że wspomnienie wryło mi się w pamięć. Pewnie w dużej mierze żal mi było po prostu naklejek- to były inne czasy, kalkomania była już dostępna, ale mało kto sobie na nią pozwalał, bo po prostu była to rzecz zbędna. Moja mama wiedziała jednak, że dzieci powinny się bawić... Było mi więc żal, ale o wiele mocniej zapamiętałam strach. Strach, który towarzyszył mi później w wielu chwilach życia- strach, że coś się zmieni. I zmieniało się... Czasem na dobre- budząc moje niezmierne zdziwienie, czasem... nie. Logika wskazywała, że dobrych zmian nie trzeba się bać, ale do dziś nie lubię niespodzianek...

Kwestia zatrzymania wyboru, to już tak zwany "wyższy level" strachu. Jeśli podejmę decyzję, działanie, to będę musiała ponieść jej, choćby i dobre, konsekwencje. Mówiono mi we wszystkich szkołach, że mogę zostać każdym. Pewnie mogłam, ale nie da się być "każdym". Czasy, gdy dokonywałam życiowych wyborów, to był moment, gdy w naszym kraju dopiero budziły się świadome rodzicielstwo i pedagogika partnerstwa- stare nawyki manipulowania wychowankiem i nowe idee wychowywania do wolności osobistej mieszały się i powstawał z tego bynajmniej nie pożywny bigos. Tu też trzeba było zdecydować- któremu nurtowi zawierzyć. A ja ani nie umiałam być wolna, ani poddać się systemowi. Miotałam się.
Nie decydując, mogłam zatrzymać się na momencie, gdy byłam szczęśliwa wśród przyjaciół, ale to było bardzo złudne, bo choć ja się zatrzymałam, oni poszli dalej. Lgnęłam więc do tych, którzy dalej nie szli, a to był duży krok w niewłaściwą stronę...

Trzeci argument- nie decyduj, by nikogo nie zawieść- ma dwa równie bolesne oblicza.
Jeśli zdecydujesz się pójść za marzeniami, każdy będzie mógł ocenić, czy był to dobry wybór. Każdy będzie widział o czym marzyłeś i będzie mógł to wyśmiać. Nawet, jeśli to szczytne marzenia, to klęska jest przecież... nieuchronna... To przekonanie, wpajane mi przez wiele lat zostało naruszone przez mądrych nauczycieli, nigdy jednak nie zostało złamane. Sama więc musiałam się bronić- a obrona najbardziej intuicyjna, to ucieczka.
Drugie oblicze jest znacznie bardziej krzykliwe- to właśnie przed krzykiem otoczenia, choćby szeptanym, broniłam się zaniechaniem. Przed oskarżeniem o egoizm i nieczułość. Przed wysyczanym stwierdzeniem, że nie obchodzi mnie nikt prócz mnie samej. Prawda była inna. Obchodzili mnie wszyscy. Wszyscy tak jak ja sama, czyli o wiele bardziej, niż ja sama. Miałam być pokorna i usłużna- do tego mnie stworzono i tego ode mnie oczekiwano.

Dziś o wiele bardziej cenię siebie i to siebie przede wszystkim pytam o radę w każdej sprawie, i to sobą opiekuję się w pierwszej kolejności- to znaczy, znacznie częściej tak właśnie jest.
Wiem, że do końca życia będę się zmagać z piętnem nieudanego egzemplarza- ani to dobre wsparcie, ani istota samodzielna.
Wspomnienia wyborów, które mogły zdefiniować moje życie, albo moją osobowość, prześladują mnie nie tylko w snach, ale przede wszystkim w codzienności. Mogłam być żoną i być może matką. Mogłam być gdzie indziej, mogłam być kimś innym, ale zabrakło jednej decyzji... Jednej decyzji tu, jednej gdzie indziej...

Jestem więc, gdzie jestem. Jestem tym, kim jestem.
Nadal jednak uparcie twierdzę, że jestem sobą i że o siebie warto walczyć każdego dnia. A że później, niż inni... a że inaczej... że wolniej...

Śniło mi się dziś, że nie żyłam, przebywałam wśród umarłych, ale nie wiedziałam, że jestem jedną z nich. Zrozumiałam to dopiero długo po przebudzeniu.

To nadal jest moja decyzja- żyć, czy nie żyć.

Cokolwiek się nie zdarzy, to nadal ja.
Jestemja.







2 komentarze:

  1. Gdybyś nie podjęła wielu decyzji, nie byłabyś tym kim jesteś. A jesteś super! Tego się trzymaj, choć wiem, że czasem to trudne, tego właśnie Ci życzę- patrzenia w przyszłość z optymizmem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Optymizmem jest sama już myśl, że jutro także nadejdzie :)
      Dziękuję.

      Usuń

Nie z każdym zdaniem się zgadzam, ale z każdym się liczę :)